„Do Zygmuntowa i z powrotem”
Wszyscy z niecierpliwością czekaliśmy na środę - 24 czerwca. Przez ostatnie dni pogoda była nieprzewidywalna, więc towarzyszyło nam tym większe napięcie. Okazało się jednak, że aura nas mile zaskoczyła - na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Byliśmy pewni, że nasza wycieczka rowerowa się uda.
Wyruszyliśmy w drogę ok. 8.30. Kierowaliśmy się na Pustelnik. Mijaliśmy naprawdę przepiękne widoki, przez niektórych widziane na co dzień, lecz nie zawsze doceniane. Warto powtórzyć w ty miejscu mądrą myśl nieznanego autora: „Prawdziwa podróż odkrywcza nie polega na szukaniu nowych lądów, lecz na nowym spojrzeniu”. Tak też było w naszym przypadku. Wszyscy odczuwali niezwykłą przyjemność, kiedy rześki jeszcze o tej porze wiatr wiał w oczy podczas szybkiej jazdy.
Już na początku drogi jednemu z chłopaków (K.Ż.) urwała się linka od hamulca. Oczywiście nie miał zamiaru rezygnować z dalszej jazdy, liczył na siłę swoich nóg podczas hamowania. Kiedy kierowaliśmy się do Chodyłówki, innemu uczestnikowi wycieczki (M.B.) zepsuł się błotnik, a kolejny (M.I.) stracił pedał. W tym ostatnim przypadku dalsza podróż wydawała się już niemożliwa. Początkowo dla wszystkich było oczywiste, że chłopak musi zawrócić i pieszo udać się do Rybczewic. Jednak M.I. nie zamierzał tak łatwo się poddać, a koledzy za wszelką cenę chcieli mu pomóc. Pojawił się nawet pomysł (autorstwa M.F.) wystrugania zastępczego pedału z patyka. Ostatecznie jednak zostało postanowione, że udamy się do domu mieszkającego w Bazarze kolegi K. i tam, przy użyciu odpowiednich narzędzi, pozbędziemy się problemu. Tak też się stało. Szczęśliwi udaliśmy się w dalszą drogę, która wiodła przez Pilaszkowice do Zygmuntowa.
„Zwykły rower jest pojazdem napędzanym siłą mięśni. Rower jadący pod górę jest pojazdem napędzanym siłą woli.” Ta myśl sprawdziła się też w naszym przypadku. Droga obfitowała w różnego rodzaju wzniesienia. Nie wszyscy mieli tyle silnej woli, żeby je pokonać. Prowadzili rower, reszta mijała ich z miną zwycięzcy.
Niewątpliwą atrakcją drogi prowadzącej do Zygmuntowa była możliwość delektowania się smakiem dzikich poziomek. Rosło ich tak dużo, że w niektórych miejscach wprost „zalewały” pobocze.
Do celu, to znaczy do domu O.Z., dotarliśmy tuż przed 11.00. Tam czekały prawdziwe delicje. Mama O., Pani Beata, przygotowała dla nas m.in. oponki, swojski chleb, masło czosnkowe. Przepyszne soki i wodę ze świeżo wyciśniętych cytryn piliśmy z prawdziwych „musztardówek”, „wiekowych” szklanek odziedziczonych przez Panią domu. Niestety niewielu potrafiło zachwycić się ich niezwykłym urokiem. Oprócz tego jedliśmy kiełbaski upieczone nad ogniskiem oraz ziemniaki prosto z paleniska.
Każdy wybrał dla siebie odpowiednie miejsce do odpoczynku. Niektórzy chronili się przed promieniami słońca w altance, inni chowali się w cieniu ogrodu. Byli też tacy, którym nie przeszkadzał upał i siedzieli przed ogniskiem albo bujali się na huśtawce. Kiedy już wszyscy się najedli, przyszedł czas na aktywny odpoczynek. Chętni zagrali w „siatkę”. W naszym przypadku nie sprawdziły się słowa: „Większą mi rozkoszą podróż niż przybycie”. Równie atrakcyjny były dla nas czas jazdy, jak i ten spędzony w posiadłości Pani Beaty.
Wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Około 13.00 ruszyliśmy w drogę powrotną. Postanowiliśmy jechać inną trasą, wiodła ona przez Izdebno. Na skrzyżowaniu w Częstoborowicach większość uczestników wycieczki odłączyła się, aby ruszyć w kierunku Pilaszkowic, do miejsca zamieszkania. Inni finiszowali w Częstoborowicach lub w Rybczewicach. Byli też i tacy, których wycieczka zakończyła się dopiero w Siedliskach albo w PiaskachJ.
Wszyscy uczestnicy wyprawy zgodnie twierdzą, że była to naprawdę niesamowita przygoda. Wspólnie spędzony czas dał nam dużo radości.
Beata Widzińska
FOTO GALERIA